niedziela, 5 lipca 2015

Honey

Wpatrywałem się w księżyc w pełni z obawą. Wszyscy krewni przestrzegali nas przed tym, co reprezentował. Mianowicie wilkołaki, zmiennokształtnych oraz niektóre demony, jednak to te pierwsze wywoływały na moich plecach gęsią skórkę. Erin, moja młodsza siostra, zawsze płakała, kiedy kuzyn Drake straszył ją wydając z siebie nieosiągalne dla normalnych ludzi dźwięki, naśladując wycie bestii. Zazwyczaj stawałem w jej obronie, co kończyło się szarpaniną i wtrącaniem się rodziców, jednak Drake nie poprzestawał, więc i ja nie mogłem.
Wiatr poruszał konarami drzew, które szeleściły na wznak, jakby snując swoją smutną opowieść. Tata opowiadał mi kiedyś, że w niezwykle starych drzewa ukrywały się zagubione dusze opiekujące się roślinami. Marzyłem, by kiedyś takową spotkać.
- Chodź, Ryan. Musimy się pospieszyć – zawołał cicho tata, wskazując strzelbą kierunek. W świetle księżyca wyglądał przeraźliwie blado i mizernie, chociaż doskonale wiedziałem, że czarna skórzana kurtka skrywa więcej mięśni, niż mogłem go o to podejrzewać. W wygodnych, sportowych butach i dżinsach przypominał mi mijanych na ulicach mężczyzn, co było o tyle dziwne, iż znajdowaliśmy się w lesie, by zapolować na Stegadona, żywego trupa. Drake sądził, że są podobne do zombie z horrorów puszczanych w kinach, ale ja w to wątpiłem.
- Nie możemy wrócić do domu? - jęknąłem, czując jak kolana drżą ze strachu. Ledwo stałem na nogach.
- Chcesz, żeby mama i Erin musiały zmierzyć się z tym monstrum same? - zapytał, choć doskonale znał odpowiedź.
- Oczywiście, że nie!
- No, właśnie.
Nie pozostało mi nic innego jak podążyć za tatą. Poruszał się bezszelestnie, czego nie można było powiedzieć o mnie. Miałem wrażenie, że z każdym krokiem moja stopa łamała kilkaset gałązek naraz, alarmując wszystkie wrogie stworzenia w okręgu dwóch kilometrów.
Skradaliśmy się między drzewami, kierując się na zachód, gdzie znajdował się umówiony z mamą punkt. Po zwiadzie miała na nas czekać pod wielkim dębem, gdzie ponoć stacjonował mój zmarły siedemdziesiąt lat temu prapradziadek.
Dopiero po godzinie marszu rozpoznałem pierwsze drzewo, na którym wciąż widniała biała wstążka, którą przywiązała Erin podczas zabawy w polowanie na yeti. Uśmiechnąłem się pod nosem, wspominając jeden z najlepszych dni w moim życiu.
Przechodząc tuż obok bagna, tata polecił mi, abym nie stąpał po grząskim gruncie, gdyż nigdy nie można było być pewnym, co kryje się pod osłoną błota. Ostrzeżenie jakoś mnie nie zaalarmowało; w końcu znałem ten las jak i większość kryjówek, a coś mi mówiło, że pod ohydnym błockiem nie przyjdzie się nikomu ukrywać.
Jakby chcąc zaprzeczyć, z bagna wydobyło się mlaśnięcie. Natychmiast stanąłem i wbiłem wzrok w niezmienną taflę. Nic nowego. Tata również się zatrzymał, wycelowawszy uprzednio strzelbą w sam środek jedną ręką, a drugą chwyciwszy za nóż przywiązany do paska. Czułem, jak moje serce przyspiesza, a ręce drżą coraz bardziej. Z trudem chwytałem oddech, a kiedy panika niemal odebrała mi przytomność, usłyszałem głos Erin.
- Cześć, Ryan!
Podskoczyłem, przestraszony, a i tata wydał z siebie cichy jęk. Wnet roześmiałem się na całe gardło. Już myślałem, że czeka nas walka z potworem.
- Erin, co ty tu...
Wówczas usłyszałem ten głos. Odwróciłem się, całkowicie oniemiały. To, co ujrzałem, wyglądało tak nierzeczywiście, że nie uwierzyłem własnym oczom.
Pośrodku bagna stało coś, co kształtem przypominało człowieka, jednak składało się wyłącznie z błota. W miejscu ust ziała ogromna dziura, a oczy zastępowały dwie, drobne szpary.

Krzyknąłem, cofając się tyłem w głąb lasu. Robiłem to tak niezdarnie, że po kilku krokach upadłem na plecy, co wydusiło z moich płuc całe powietrze. Jak przez mgłę dostrzegłem pędzącą

Obserwatorzy